poniedziałek, 28 grudnia 2015

Co dalej GIMBAZĄ?


Było już o sześciolatkach a teraz będzie też trochę o gimnazjum. Oba tematy budziły i budzą emocje, mam jednak wrażenie, że przeważnie wypowiadają się na nie ludzie, którzy nie mają dzieci w wieku szkolnym i są dalecy od panujących realiów. Poprzednia ekipa rządzących chciała wysłać wszystkie sześciolatki do szkoły a obecna proponuje zostawienie sześciolatków w tej samej klasie (by mogły dołączyć do swojego rocznika). Jeden pomysł gorszy od drugiego. 

Cóż z tego, że sale lekcyjne są przystosowane dla sześciolatków i to, że intelektem nie odbiegają one od siedmiolatków, jeżeli w większości przypadków sześciolatki nie są dostatecznie dojrzałe emocjonalnie.  Nie mówię tu o tych dzieciach, które zostały odroczone ale o pewnej części sześciolatków, które obecnie chodzą do pierwszej klasy i których rodzice otwarcie przyznają, że ze względu na emocje powinny jednak zostać jeszcze rok w przedszkolu. Teraz podobno ma być lepiej dla sześciolatków z roczników 2010 i młodszych ale co z tymi, które już są w szkole? Propozycja pozostania sześciolatka na drugi rok w pierwszej klasie –  kto to wymyślił? czy ktoś pomyślał co by to oznaczało dla dziecka? A co z pozostałymi rocznikami, które w system edukacji weszły jako sześciolatki? Nie było wtedy wprawdzie obligo, że muszą iść do szkoły ale reforma edukacji jednoznacznie wskazywała kierunek zmian. Moim zdaniem jedyne rozsądne wyjście  z sytuacji to pozostawienie klas dwurocznikowych – gdzie sześciolatki mogą ale nie muszą pójść do szkoły.  

W końcu gimnazja i pomysł ich likwidacji. Do ubiegłego roku też byłam przeciwniczką gimnazjów ale dziś jestem po drugiej stronie. Normalnym zjawiskiem jest to, że obawiamy się czegoś czego nie znamy ale  nie zawsze musi to oznaczać zmianę na gorsze. System ośmioklasowy znam i uważam, że o ile był dobry 20 lat temu teraz się nie sprawdzi. Nie zależnie, czy młodzież będzie w gimnazjum, czy w 7-8 klasie, problemy same nie znikną a w systemie 8-klas mogą się wręcz nasilić (widać to już w przypadku klas szóstych). Młodzież nie jest już tą sprzed 20 lat i na pewnym etapie potrzebuje zmiany. 

Owszem początki gimnazjów nie były łatwe zarówno dla dzieci, ich rodziców jaki pewnie dla samych nauczycieli. Wszyscy się wtedy uczyli. Od tamtego czasu upłynął szmat czasu i bardzo dużo się zmieniło.

Jakie moim zdaniem są zalety gimnazjum
1. Gimnazjum można wybrać wg własnych preferencji – gimnazja w których trzeba się dużo uczyć lub wg krążących opinii zdecydowanie mniej, szkoły z klasami profilowanymi (np. informatycznymi, sportowymi  a nawet militarnymi ), te które mają ciekawą okolicę (boiska, park, rynek) lub te które są po prostu blisko miejsca zamieszkania – kryteria wyboru są bardzo różne. Dziecko ma poczucie realnego wpływu na dokonywany wybór (pod warunkiem, że rodzice go nie narzucą). Moim zdaniem jest to pierwsza z zalet - nie musimy się skazywać na gimnazjum rejonowe, wybór jest praktycznie nieograniczony (zależny tylko od wyników z egzaminu i ocen na świadectwie). W ubiegłym roku była możliwość zaznaczenia w deklaracji wyboru szkoły dowolnej ich ilości (w poprzednich latach można było wybrać tylko dwa gimnazja + trzecie rejonowe) - to dało komfort, że w przypadku nie dostania się do szkoły tzw. „pierwszego wyboru”, automatycznie nasz wniosek rozpatrywany był w kolejnej z listy (kolejność na liście wg preferencji).  
2. Kolejna zaleta to nauka samodzielności – dzieci zaczynają same dojeżdżać do szkoły, wychodzą poza swój dobrze znany rejon, poznają komunikację i uczą się nowych zasad. Mają poczucie odpowiedzialności.
3. W końcu chyba najważniejsze – w gimnazjum dzieci są  czystymi białymi kartami” zaczynają budować swoją opinie od początku. Tu znikają wszystkie przypięte „łatki” zarówno przez rówieśników jak i nauczycieli. Tu kończy się wykorzystywanie tzw. ”dobrej opinii” – uczniowie weryfikują swoje umiejętności, wszystko zaczyna się na nowo. Dzieci uwalniają się środowiska szkoły, w którym tkwią od 6 lat i którym są po prostu zmęczeni.  

Ostatni semestr szóstej klasy bywa ciężki, nie tylko ze względu na presję zbliżającego się egzaminu a potem oczekiwania na wyniki ale często ze względu na zmęczenie własnym towarzystwem w klasie. Gimnazjum jest restartem dla wszystkich - dla dzieci i dla rodziców, osobiście nie wyobrażam sobie kolejnych dwóch lat w podstawówce. Teraz mam porównanie w sposobach nauczania i radzenia siebie z młodzieżą przez nauczycieli na poziomie podstawówki i gimnazjum – w naszym przypadku różnica jest kolosalna, na korzyść gimnazjum oczywiście. Co ciekawe, ile razy rozmawiam z którymkolwiek z rodziców dzieci z pierwszej klasy gimnazjum (z różnych szkół) wszyscy zmianę tę postrzegają na plus, choć pamiętam nasze rozmowy sprzed wakacji pełne sceptycyzmu i obaw.

Ważnym faktem jest to, że gimnazjum jest objęte obowiązkiem szkolnym, więc nie ma możliwości by dziecko nie dostało się do gimnazjum. Wystarczy, że przyjedzie na egzamin i jeżeli nawet nic nie napisze, ma zagwarantowane miejsce w gimnazjum rejonowym. Gimnazjum rejonowe jest najczęściej najbliżej miejsca zamieszkania, czasem nawet w tym samym budynku co szkoła podstawowa.  Teoretycznie jeżeli cała klasa z podstawówki wybrała by gimnazjum rejonowe mogłaby zostać przeniesiona do gimnazjum w składzie 1:1. Nie bardzo więc rozumiem, jaką wartość może dać likwidacja gimnazjów? Moim zdaniem ograniczy to tylko możliwość wyboru, jaki teraz istnieje na tym etapie.

Mam więc nadzieję, że zanim zostanie wprowadzana jakakolwiek zmiana dot. gimnazjów w systemie oświaty, ktoś uwzględni zdanie dzieci i rodziców, bo chyba jasne jest, że wraz z likwidacją gimnazjów problemy wieku dorastania automatyczne nie znikną.

niedziela, 13 grudnia 2015

Świąteczne awarie - świąteczny koszmar

Jak pech,  to pech. Jak ma się coś popsuć to wolałbym, żeby to było w dzień powszedni i żeby była możliwa natychmiastowa naprawa. Ale złośliwość przedmiotów martwych nie ma granic.

Ok 20.12 ubiegłego roku, przed świętami wypłacam z bankomatu większą kwotę. Bankomat zwraca mi kartę ale nie wydaje gotówki, nie drukuje też żadnego potwierdzenia. Na moje szczęście bankomat jest w oddziale banku,  w którym mam rachunek a oddział jeszcze pracuje. Zgłaszam sytuację Panu w sekcji depozytów i przezornie proszę by sprawdził stan mojego rachunku. I tu szok – pieniądze zostały ściągnięte z mojego konta. Pan nic nie może zrobić – trzeba przeliczyć gotówkę w bankomacie a w tym tygodniu już nie będzie fachowców od bankomatów. Wypisuje więc reklamację – a ja bez gotówki i bez kasy na koncie – wesołych świąt!.… Bank uznaje reklamację i zwraca mi pieniądze na rachunek ale dopiero  w nowym roku…. bo na rozpatrzenie reklamacji ma przecież 30 dni….
23.12 ubiegłego roku, gorączka przygotowań do Wigilii, wieczorem wchodzę od łazienki i czuję gaz. Na szczęście fachowiec przyjechał od razu mimo późnej pory. Puściło łączenie na jakiejś rurce przy piecu. Bardzo dziękujemy, że uratował nas Pan przed bombą gazową w święta.  
31.10 tego roku, sobota  prze Wszystkim Świętymi -  zbieramy się do wyjazdu – klucz w naszych nowych drzwiach wejściowych utknął, nie da się go wyjąć. W dodatku został w drzwiach od strony zewnętrznej! Telefon do producenta - w końcu mamy gwarancję. Niestety nikt teraz nie przyjedzie, wsparcie ograniczyło się do kliku rad pana montażysty przed telefon. Klucz udało się wyjąć ale zasugerowano by zamka nie używać – ktoś z ekipy podjedzie w poniedziałek. Nie podjechał ani w ten poniedziałek ani kolejny, nie mają ekipy na tym terenie. Skończyło się na wysłaniu zamka pocztą i samodzielnej wymianie. Póki co działa.

Złośliwość przedmiotów martwych to jedno a drugie to brak poczucia przez producentów obowiązku do usunięcia usterek w ich produktach w jak najkrótszym czasie. Niestety większości jednak nie spieszono  do naprawy usterek zwłaszcza w ramach gwarancji, czyli bezpłatnie. Prawo nie nakłada na wykonawcę terminów, w jakim powinien usunąć problem w ramach gwarancji, określenie „niezwłocznie” jest wg mnie często niewystarczające.

Od jakiegoś czasu obserwuję trend, w którym 95% uwagi skupia się na potencjalnym kliencie (który może od nas kupi a może nie kupi) a tylko 5% uwagi na kliencie obecnym (który zadowolony kupiłby u nas więcej, czy chociaż polecił nas i zarekomendował). To przekłada się na 95% wagi na sprzedaż, 5% na serwis, a to z kolei na strategię działania firmy – sprzedać a potem robić uniki. Jest to przykra praktyka, bo o ile przy kupnie wszyscy nam nadskakują to przy reklamacji odbijamy się od ściany, nie mamy z kim rozmawiać, nikt nie jest zainteresowany szybka naprawą problemu. A przecież to dobry serwis decyduje o tym czy Klient wraca i czy poleca nas innym.

niedziela, 29 listopada 2015

Black friday - dobre zakupy

Nie udało mi się zrobić wielkich zakupów w ramach tegorocznego "black friday". Nie wypowiem się więc co do atrakcyjności cen z tej okazji. Przyznam jednak, że jysk znowu pozytywnie mnie zaskoczył. Black friday w ich wykonaniu był na prawdę zachęcający.

I tak zegar RUNAR (który już posiadam pisałam o nim tu) był w zabójczej cenie 25 zł (wersja czarna)! W żadnej promocji nie widziałam by zegar ten był aż tak tanio.

Patrząc na ceny w ramach black friday w jysk rzutem na taśmę - dziś popołudniu - podjęłam szybką decyzję o zakupie lustra. Nigdy nie myślałam o zakupie tak dużego lustra, ale jego cena mnie przekonała. Lustro DIANALUND w wymiarach 78x180 cm kupiłam za 150 zł. Było ostatnie w sklepie. Już wisi  i uważam, że świetnie się prezentuje. Idealnie wypleniło pustą dotąd ścinę przedpokoju.

Lustro DIANALUND


środa, 11 listopada 2015

Drzwi przesuwne - finał bez happy endu

Wracam do tematu moich drzwi przesuwnych. O problemach związanych  z nimi pisałam tu i tu. Przypominając pokrótce - drzwi dostarczono bez ościeżnicy, która powinna być integralnym elementem zestawu przesuwnego. Po nieudanych próbach negocjacji ze sprzedawcą i producentem drzwi, napisałam w końcu oficjalną reklamację. Po tym jak minął termin na odrzucenie reklamacji ponownie skontaktowałam się ze sprzedawcą. Niestety odniosłam wrażenie, że nikt się tematem nie zajął, mimo że reklamacja została uznana. Pomimo, że w wysłanej reklamacji zamieściłam zdjęcia dostarczonych elementów drzwi i szczegółowo opisałam problem – wielokrotnie musiałam tłumaczyć co i dlaczego reklamuję. Wielokrotnie dzwoniłam do sprzedawcy, który cały czas deklarował wyjaśnieniem sprawy z producentem – cały czas bez skutku. Znalazłam nawet innego producenta, który był gotów dostarczyć mi potrzebną ościeżnicę – chciałam jednak by sprzedawca i/lub producent moich drzwi pokryli jej koszty. Na taką propozycje jednak nie chcieli się zgodzić. 

Drzwi przesuwne firmy CZAJKA bez ościeżnicy
Byłam już gotowa złożyć sprawę u rzecznika praw konsumenckich, gdy zadzwonił kierowca firmy sprzedającej drzwi, że ma dla mnie przesyłkę. Nawet bym się ucieszyła, tyle że podał mi wartość jaką mam zapłacić za towar przy odbiorze. Ciśnienie skoczyło mi na maksa ale grzecznie wyjaśniłam panu, że towar ma być dostarczony w ramach reklamacji i nie mam zamiaru za niego płacić. Na drugi dzień pan wyjaśnił sytuację z księgowością i dostarczył ościeżnicę bez opłat. 

Pod skórą czułam jednak, że to nie może skończyć się happy endem. Po rozpakowaniu paczki okazało się, że owszem ościeżnica jest ale jej otwory w zamku wcale nie pasują do drzwi, które posiadam. Nieudolność producenta  tak mnie rozbroiła, że nie ciągnęłam sprawy dalej. Bo cóż mogłabym więcej oczekiwać od wytwórcy, który najpierw nie widzi problemu w braku ościeżnicy a potem nie potrafi jej wyprodukować tak by pasowała do drzwi z jego oferty.

Drzwi przesuwne firmy CZAJKA z ościeżnicą
Mam więc zamek, który się nie zamyka – koszt 150 zł., ale  drzwi mają na czym się teraz zatrzymać. Ciągle szukam rozwiązania jak poprawić niedoróbę producenta ale póki co każde jest złe - przesunięcie zamka w ościeżnicy powoduje, że zostaną tam dziury. Drzwi ciągle mi się podobają ale nie mają funkcjonalności, na której mi zależało. Jedno jest pewne nigdy więcej nie kupię nic od tego producenta i odradzę każdemu kto by planował taki zakup.

sobota, 31 października 2015

Sześciolatki do szkoły?

Powrót po wakacjach do szkoły i do rutynowych obowiązków jest zawsze trudny. Zwłaszcza  pierwsze tygodnie, w których planowana jest cała logistyka - zajęcia dodatkowe, zawożenie, odbieranie, obiady, świetlice itp.  W tym roku cieszę się z jednego, że mój sześciolatek został jednak w przedszkolu, bo to organizacyjnie wiele ułatwiło.

Nie planowałam zostawiać mojego sześciolatka w zerówce. Był to pierwszy rok, w którym dzieci z rocznika 2009 obligatoryjnie wszystkie miały pójść do szkoły. Początkowo wcale nie myślałam o odraczaniu. Założyłam, że większość dzieci z grupy przedszkolnej razem pójdzie do szkoły, no i że jakoś to będzie. Poza tym gdzieś w tle toczyły się projekt obywatelski, który miał pozwolić rodzicom decydować o tym, kiedy dziecko pójdzie do szkoły – a to dawało nadzieję na zupełnie naturalne rozwiązanie dla tego tematu. Projekt jednak przepadł a w lutym na zebraniu w przedszkolu zostałam zaskoczona informacją, że połowa dzieci z grupy, do której chodziło moje dziecko już została odroczona. 
Postanowiłam więc również zgłosić się z dzieckiem na badanie do publicznej przychodni psychologiczno-pedagogicznej ale w całym mieście nie było miejsc do maja! Sytuacja była patowa. By pozostać w przedszkolu powinnam złożyć do 6 marca deklarację o kontynuacji wychowania przedszkolnego. Wizyta w poradni w maju była więc nieprozumieniem. Zaczęłam szukać innych placówek, ale nawet w tych prywatnych nie było miejsc. Miałam też wątpliwości czy zaświadczenie z prywatnej placówki będzie respektowane w razie potrzeby odroczenia. 

Mając perspektywę utraty miejsca w przedszkolu (ze względu na brak decyzji o odroczeniu) i posłania do pierwszej klasy dziecka, którego nie zostało zdiagnozowane (niestety z mojej winy nie zadbałam o odpowiednie terminy wcześniej), stanęłam pod murem. Po wielu telefonach i prośbach udało mi się na połowę marca zarezerwować termin w prywatnej poradni psychologiczno –pedagogicznej. Koszt wizyty 170 zł. Oczywiście nie zdążyliśmy w przedszkolu złożyć deklaracji o kontynuacji i mieliśmy w perspektywie ogólną rekrutację do przedszkoli, która nie gwarantowała, że dostaniemy miejsce w dotychczasowym przedszkolu. Pojawiła się więc kolejna wątpliwość – jeżeli miałby to być inne przedszkole niż dotychczas to może lepiej już jednak by była to szkoła….

Do czasu wizyty w poradni rozmawiałam z wieloma ludźmi – w końcu by to dla mnie w tym czasie temat nr 1. Nie ukrywam, że dwie opnie szczególnie dużo dały mi do myślenia. Pierwsza byłej wychowawczyni mojego starszego dziecka w klasach 1-3 oraz nauczycielki przedmiotu w klasach 4-6. Pani ucząca w klasach młodszych powiedziała mi, że z jej doświadczenia i obserwacji sześciolatki nie różnią się intelektualnie od siedmiolatków, ale zdecydowana większość sześciolatków potrzebuje jeszcze dużo zabawy i ruchu, co widać  podczas lekcji. Pani ucząca w klasach starszych powiedziała mi natomiast, że o ile w klasach 1-3 sześciolatki mają traktowanie specjalne, to  w klasach starszych na pewno nie można już na to liczyć.  Z doświadczenia z poprzednim dzieckiem wiem, że przejście z klasy III do IV było trudne dla dzieci, które poszły do szkoły jako siedmiolatki, zaczęłam zastanawiać się jakie będzie ono dla dzieci młodszych o rok. Przyznam, że  opinie, które usłyszałam zanim dotarłam z dzieckiem do poradni utwierdziły mnie w przekonaniu, że mimo wcześniejszych wątpliwości powinnam poważnie rozważyć możliwość odroczenia.  

Koniec końców opina w poradni była taka jakiej się spodziewałam -  dziecko emocjonalnie nie gotowe do rozpoczęcia nauki w szkole - wrażliwe, źle znoszące porażki. Testy wypadły bardzo dobrze ale rączka okazała się trochę zbyt mało sprawna jak na przyszłego pierwszaka. Dołożyłam jeszcze do tego dużą potrzebę ruchu,jaką cały czas wykazuje moje dziecko i dorocznie stało się faktem.

Strona formalna
Przed wizytą w poradni konieczne trzeba posiadać opinię z wychowawcy z przedszkola. Przed poproszeniem o nią  warto porozmawiać z Panią wychowawczynią o zachowaniu dziecka również poza przedszkolem. W opinii powinny zostać opisane wszystkie zachowania dziecka zwłaszcza te, które nas niepokoją w kontekście szkoły.  Ta opinia jest podstawą do badania w poradni i pierwszym krokiem do odroczenia.
Samo badanie to testy dziecka i rozmowa z rodzicem – w sumie trzeba zarezerwować sobie ok 2 godzin. Opinia nie jest wydawana od ręki, jest to opis całego badania zawiera sporo treści więc nie da się jej przygotować w trakcie wizyty. Opinie można odebrać po kliku dniach.
Gdy mamy opinię w ręce musimy napisać podanie o odroczenie do dyrekcji szkoły podstawowej (gotowe wzory można znaleźć w Internecie). Podanie zanosimy do szkoły rejonowej, do której przydzielone jest nasze dziecko. Do podania załączamy opinię z poradni. I tu uwaga - jak się okazuje wcale nie musi to być opina placówki publicznej (podobno zależne jest to od szkoły więc wcześniej warto dopytać czy akceptują opnie prywatnych placówek). Na decyzję dyrekcji szkoły znowu czekamy. Gdy mamy zgodę dyrektora idziemy z nią do przedszkola. Potem składamy deklarację o kontynuacji wychowania przedszkolnego lub jeżeli jest już po tym terminie bierzemy udział w ogólnej rekrutacji.

Piszę o tym ku przestrodze, bo sama nie była świadoma jakie są terminy i ile trwa załatwianie całej papierologii. Termin do poradni warto zarezerwować już dziś, nie zależnie od tego jaką finalnie podejmie się decyzję. My zdążyliśmy skompletować wszystkie papiery (papiery z odroczenia + papiery wymagane przy rekrutacji) w ostatnim dniu rekrutacji do przedszkoli. Wszystko szczęśliwie się skończyło – trafiliśmy do swojego przedszkola i do swojej grupy, ale o tym ile czasu i nerwów to kosztowało, nie chcę nawet pamiętać.

Ostatnio rozmawiam z mamami, których sześciolatki są teraz w pierwszej klasie – opinie są bardzo różne od zachwytu szkołą, przez umiarkowane zadowolenie, ale też narzekanie na dużą ilość zadań, aż po rozważania o cofnięciu dziecka do przedszkola. Każdy dziecko jest inne, każde trzeba traktować indywidualnie i dlatego uważam, że o tym czy dziecko ma pójść do szkoły jako 6 czy 7 latek  powinni decydować rodzice. W podjęciu tej decyzji mogą pomóc psycholog, pedagog czy wychowawca przedszkolny ale nikt nie zna dziecka lepiej niż rodzic.

niedziela, 18 października 2015

Czas powrotu .... do szarej rzeczywstości


Lato definitywnie zakończone, czas urlopów także. Pozostały wspomnienia. Kończę więc relację z naszej wakacyjnej podróży i wracam do reżimu szkoły i tematu remontów, czyli szarej (deszczowej) rzeczywistości.

Ciągle myślę jednak o planowaniu kolejnych wyjazdów. Czy w przyszłym roku będzie to Bułgaria? – wątpię, bo choć chętnie bym tam wróciła, to póki co sytuacja na granicach UE nie wygląda dobrze. Być może do kolejnych wakacji sytuacja się unormuje ale póki co trzeba chyba pomyśleć o inny  kierunku. Nie biorę pod uwagę spędzenia urlopu w którymś z państw muzułmańskich, choć uważam że jest tam najlepszy stosunek ceny do świadczonej jakości usług turystycznych oraz mnóstwo bardzo ciekawych miejsc do zobaczenia. Uwielbiam spędzać wakacje w Turcji, tym razem jednak nie planuję tam podróży. Wolę unikać potencjalnych zagrożeń, zwłaszcza, że podróżuję z dziećmi.

Nie koniecznie chciałabym też jechać na urlop nad Bałtyk, bo choć kocham nasze morze to uważam, że pobyt nad nim w sezonie jest mocno przewartościowany, zwłaszcza gdy pogoda nie jest dla turystów tak łaskawa jak w tym roku. Do wyboru pozostaje nie zbyt wiele – kraje UE – drogie i zatłoczone. Będę musiała wiec pójść na jakiś kompromis. Na razie powoli się rozglądam i  szukam czegoś co przykuje moją uwagę – bo jak w słowach piosenki kabaretu OTTO: „jeszcze tylko: październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec i… WAKACJE, znów będą WAKACJE!”

I jeszcze kilka już ostatnich migawek - jak było w tym roku ....



Bułgaria - Morze Czarne



Bułgaria - Morze Czarne




Bułgaria - Morze Czarne






sobota, 10 października 2015

Rumunia – obalamy mity

Rumunia całkowicie mnie zaskoczyła. Zaskoczyła mnie pozytywnie. Moje wyobrażenie o tym kraju, oparte na opowieściach z lat 80 okazało się całkowicie fałszywe. Nie widać tu biedy, ani obozów, w których koczują ludzie czy żebrzących przy drodze dzieci.  Z wszystkich opowieści o Rumunii tylko jedno się nie zmieniło – psy chodzące gromadnie przy drogach (zwłaszcza w mniejszych miejscowościach). Poza tym Rumunia to od 2007 członek UE i wyraźnie widać tu europejskie standardy (zdecydowaniem bardziej niż w Bułgarii).

 
Rumunia góry

Przekroczenie granicy Bułgarii z Rumunią nie nastawiło mnie pozytywnie do tego kraju.  Przejazd przez zrujnowany most (obecnie remontowany) nie wróżył nic dobrego. Tymczasem po przejechaniu granicy zobaczyłam nowe drogi, zadbane domy, ład i porządek. W czasie naszego dwudniowego przejazdu przez Rumunię tylko raz widziałam dzikie obozowisko – czyżby wszyscy żebrzący stąd wyjechali?

Sklepy jak u nas –  wszystkie znane sieciówki, samochody – jak u nas a może nawet lepsze, domy – jak u nas – te starsze odnowione, nowobudowane – nowoczesne. Generalnie standard życia jak w Polsce. Drogi też jak u nas  – tj. fragmenty dobrych, nowych autostrad, i te starsze, często lokalne drogi, gdzie dopadają nas dziury i korki.  

W Rumunii są świetne, klimatyczne restauracje w których można dobrze zjeść. W miejscach nastawionych na turystów jest wiele hoteli i pensjonatów a oferowane noclegi są naprawdę na wysokim poziomie. My nocowaliśmy w okolicy Predeal, nocleg znaleziony na booking.com – Vila Turistica Ciresarii. Standard pokoju świetny z dostępem do kuchni, internetu i możliwością zaparkowania samochodu na podwórku. Pani właścicielka bardzo miła i doskonale mówiąca po angielsku.  


 
Rumunia Trasa Transfogarska
W Rumunii są fantastyczne miejsca zarówno pod względem architektury jak i krajobrazu, dlatego uważam, że jest krajem bardzo atrakcyjnym turystycznie, zwłaszcza da tych, którzy preferują aktywny wypoczynek. Z jednej strony są tam  fantastyczne góry, w tym jedyna w swoim rodzaju trasa Tarnsforgarską (opis tu), z drugiej znajdziemy tam piaszczyste plaże nad ciepłym morzem. Po drodze czeka nas wiele interesujących miast i miasteczek.  Urokliwe miejsca, piękne budowle i zamki (opis tu), w tym te w których rezydował legendarny Dracula (opis tu) oraz wysoki standard usług sprawiają, że wakacje w Rumunii stanowią naprawdę świetną propozycję. 

Rumunia zamek Draculi w Bran

Rumunia zamek w Sinaia

niedziela, 4 października 2015

Rumunia – zamek Peleş i Pelişor - Sinaia

Pierwszym punktem naszej krótkiej podróży po Rumunii  była Sinaia. Oficjalnie znajdują się tam dwa zamki Peles i Pelisor, nieoficjalnie wiele innych ciekawych zabudowań i piękne ogrody.  

Sinaia - zamek Peles

Sinaia - zamek Pelisor

Sama Sinaia to górska miejscowość -  uzdrowisko i ośrodek narciarski. Miejsce to nazywane jest „Perłą Karpat” i warte jest tego określenia. Miejscowość piękna, zadbana, z pięknie odrestaurowanymi starymi budynkami. Miejsce w którym zadbano o każdy szczegół. Nasze stolica Tatr zostaje daleko w tyle. Niestety nie mieliśmy czasu by niej pospacerować ale myślę, że warto. W tym miejscu można też wyjechać kolejką linową na szczyty Karpat.

Zamki Peles i Pelisor znajdują się na wzgórzu, na polanie w lesie, przy Aleea Pelesuluni. Są tam dwa parkingi ale by na nie wjechać trzeba uiścić opłatę 10 lej. Niestety nie można płacić ani w euro ani kartą. Nie mieliśmy lokalnej waluty musieliśmy więc wrócić do miasteczka do bankomatu i tu niestety był problem z parkowaniem (mało bezpłatnych miejsc). Gdy w końcu udało się wypłacić pieniądze okazało się, ze minęła godz. 17.00 i wjazd na teren zamku jest bezpłatny.  Zaparkowaliśmy na parkingu położonym obok restauracji (wyższym) i dalej poszliśmy piechotą (lekko pod górę).

Z założenia nie mieliśmy zwiedzać muzeum, które jest w zamku,  więc nie wiem ile kosztuje wejście ani co można tam zobaczyć. Na pewno jednak warto przejść się po tym terenie. Spacer zajmie ok godziny ale warto zostać tam dłużej.

Zamek Peles zbudowany został w latach 1873-1883 i jest podobno najnowocześniejszym zamkiem w Europie (jest w nim podobno centralne ogrzewanie, kino i tajemne przejścia). Powstał z inicjatywy pierwszego króla Rumunii Karola I, którego był letnią rezydencją. Zbudowany został w stylu niemieckiego renesansu. Przepych i bogactwo ozdób stanowią o jego popularności. Często porównywany jest do szwajcarskich pałacyków. Bardziej przypomina bajkowy niż tradycyjny zamek.  

Sinaia - zamek Peles
Do budowy i urządzenia zamku Peles król Karol I zatrudnił architektów europejskich. Przy jego budowie pracowało ponad 400 ludzi z około 15 krajów. Przez całe życie król udoskonalał i poprawiał swoje dzieło. W efekcie powstał obiekt będący mieszaniną stylów architektonicznych. Znajdziemy tam elementy inspirowane nawet starożytnością.  I choć znawcy sztuki mogli by się obruszyć na to pomieszanie epok, to dla przeciętnego turysty zamek wart jest zobaczenia. Precyzja i bogactwo detali oraz piękne otoczenie lasów i gór tworzą niesamowity efekt. 

Sinaia - zamek Peles  

Sinaia - zamek Peles
 
W ogrodach obok zamku Peles znajduje się skromniejszy zamek Pelisor. Zbudowany został jako prywatna rezydencja króla Ferdynanda w stylu pseudo średniowiecznym.  Tak jak wspominałam jest tam wiele innych zabudowań, których detale i wykończenia przyciągają uwagę – bramy wjazdowe, wieża zegarowa, hotel. Warto więc przespacerować się po całym terenie, bo zarówno ogrody jak i budowle są w tym miejscu niezwykłe. Spacer trzeba jednak zakończyć prze 18.00. Wtedy zamykane są ogrody. Strażnicy konsekwentnie wypraszają turystów z terenu zamkowego.

Sinaia - opuszczony hotel przy zamku Peles
Sinaia - zabudowania przy zamku Peles
 Z uwag ogólnych – w kierunku wejścia  do zamku Peles jest bankomat. Wchodząc na teren zamkowy (od strony parkingu) są kramy z pamiątkami. Przy parkingu górnym jest restauracja i hotel. Coś zjeść można też już na terenie zamkowym w jednym z zabudowań poniżej samego zamku. Nie kupowaliśmy tam nic z ani nie jedliśmy więc nie mogę powiedzieć jak kształtują się tam ceny, przelicznik dla waluty rumuńskiej do złotówki trzeba liczyć 1:1
Sinaia - zabudowania obok zamku Peles

Sinaia - zamek Peles
 
Sinaia - zamek Peles

poniedziałek, 28 września 2015

Rumunia – Transylwania - Trasa Transfogaraska (Transfogarska)

Siedmiogród (obecnie Transylwania) tworzyło siedem miast (stąd nazwa): Kluż-Napoka, Sybin, Braszów, Sighisoara, Bystrzyca, Sebesz i Mediasz. Był to obszar zamknięty z wszystkich stron pasmami, później nazwa ta objęła również terytorium pomiędzy łukiem Karpat a granicą rumuńsko-węgierską i rumuńsko-serbską. Jest to najbardziej tajemnicza kraina w Europie, nie tylko ze względu na miejsca związane z Draculą. Znajduje się tam wiele wspaniałych budowli oraz unikalna droga przez wysokie góry -  Trasa Transfogaraska.

Droga Transfogaraska lub Transfogarska (Transfăgărășan) to droga krajowa DN7C, która prowadzi przez Góry Fogaraskie (Fogarasze) najwyższe pasmo Karpat Południowych oraz całej Rumunii. Łączy ona dawne krainy historyczne: Wołoszczyznę z Transylwanią. Od strony południowej droga rozpoczyna się przy zamku Poenari (o zamku więcej tu). Wjazd na trasę od tej strony jest  imponujący, serpentyny, tunele i wysokie skały.

Początek Trasy Transfogarskiej

Tunel Trasa Transfogarska


Niedaleko do zamku Poenari jest kolejny punkt widokowy – zapora na rzeceArdżesz i  jezioro Vidraru.  Na poboczu można zapakować samochód i wyjść na taras widokowy (bez opłat). Na szczycie tarasu stoi Zeus chroniący zaporę przez piorunami. Zapora z 17 hydroelektrowniami  jest olbrzymia- od samego patrzenia w dół kręci się w głowie, a jezioro – piękne. Jezioro ciągnie się jeszcze przez sporą cześć drogi ale zasłonięte jest przez drzewa.

Jezioro Vidraru - Trasa Transfogarska

Zapora na rzece Ardżesz - Trasa Transfogarska
 
Droga w swym najwyższym punkcie osiąga wysokość 2034 m n.p.m. Jest najwyżej położoną drogą w Rumunii po Transalpinie (2145 m n.p.m). W przeciwieństwie  jednak do Transalpiny Trasa Transfogaraska ma w całości asfaltową nawierzchnię i jest przejezdna dla przeciętnego samochodu. Droga ma długość około 90 km i jest jedną wielką serpentyną. Duża jej część prowadzi przez las. Te odcinki nie są ciekawe, w dodatku praktycznie cały czas jedzie się w sznurku samochodów (ograniczenie do 40 km/h). Po przekroczeniu linii lasu czekają nas jednak niesamowite krajobrazy. Nam pogoda nie dopisała ale mimo deszczu i mgły zobaczyliśmy fantastyczne widoki – dzikie wodospady, strzeliste góry, serpentyny dróg. Bardzo żałowaliśmy, że nie było słońca. Co chwilę zatrzymywaliśmy się na kamiennych zatoczkach, by zrobić jakieś zdjęcie. Obiektyw był mokry, my też ale warto było. Wszyscy jechali bardzo wolno nie tylko ze względu na kiepską pogodę ale też by móc podziwiać to co wokół. Starałam się robić zdjęcia z samochodu tam gdzie nie mogliśmy się zatrzymać.


Trasa Transfogarska

Trasa Transfogaraska


W najwyższym punkcie trasy znajduje się najdłuższy w Rumunii tunel o długości 884m. U wylotu północnego skraju tunelu jest polodowcowe jezioro Balea. Tu są też dwa całoroczne schroniska (podobno w cenach „wysokogórskich”) oraz kramy z jedzeniem i pamiątkami. Tam znajdują się też parkingi, na których można zaparkować (za opłatą 5 lej), by podziwiać jezioro i górujące nad nim szczyty. W naszym przypadku niestety mało było widać – mgła. Wracając z ciepłej i słonecznej Bułgarii, nie byliśmy przygotowani na takie warunki. Po szybkim obejrzeniu jeziora (albo raczej tego co było w tym miejscu widać) zaczęliśmy zjazd. Minęliśmy świnie spacerujące po drodze a przed maską przebiegł nam mały niedźwiadek – niestety był za szybki by zrobić mu zdjęcie. Przed nami było jeszcze jedno ciekawe miejsce - wodospad, nie zatrzymaliśmy się  bo padało coraz bardziej. Postanawiamy wrócić tu kiedyś - mam nadzieję, że przy lepszej pogodzie. 

Trasa Transfogaraska

 Zjechaliśmy z gór – przestało padać, ale Karpaty były całe we mgle. Tam byliśmy. Jedziemy do domu.

Karpaty Rumunia

Trasa ze względu na swoją wysokość jest zamknięta w okresie jesienno-zimowym, można nią przejechać tylko w od końca czerwca do końca października. Dodatkowym ograniczeniem są godziny funkcjonowania całej trasy od 7.00 chyba do 19.00, ale wszystkie te ograniczenia te są naprawdę uzasadnione bezpieczeństwem podróżujących.

Trasa Transfogaraska została zbudowana na polecenie Nicolae Ceausescu w latach 1970-1974. Do jej budowy zużyto 6000 ton dynamitu i ogromne środki finansowe. Oficjalnie przy pracach zginęło 40 żołnierzy, choć prawdopodobnie liczba ta była większa. Droga miała przeznaczenie militarne - służyć miała do szybkiego przerzutu wojsk na wypadek inwazji ze strony Związku Radzieckiego. Dziś jest jedną z największych atrakcji Rumunii.

niedziela, 20 września 2015

Rumunia – prawdziwy zamek i historia Drakuli

Planując podróż do Rumunii myślę, że warto poznać postać Vlada III Tepes (Palownika) – pierwowzoru wampira Draculi, gdyż jego prawdziwa historia jest czasem ciekawsza od tej literackiej.  Jego ślady możemy spotkać  w różnych częściach Rumunii – w Sighisoarze jest dom, w którym  się urodził (obecnie kawiarnia), a w okolicach jeziora Snagov znajduje się monastyr, w którym został pochowany. W Targoviste, w którym Vlad sprawował rządy, walczył z Turkami a podczas oblężenia samobójstwo popełniła jego żona (skacząc w nurt rzeki, którą od tej pory  nazwano Księżniczką), zostały wprawdzie tylko ruiny jego siedziby ale zachowała się wieża Zachodzącego Słońca (Turnul Chindiei).

W tej podróży nie dotarliśmy jednak ani do jeziora Snagov ani do Sighisoary ani do Targoviste. Dwa dni na przejazd przez Rumunie to stanowczo za mało. Liczę jednak,  że kiedyś jeszcze uda się to nadrobić. 

Dotarliśmy do podnóża góry na której stoi zamek Poenari lub raczej to co niego pozostało ale do samych ruin nie wybraliśmy się, głównie ze względu na ograniczenia czasowe w tej podróży. Z powodu swojego położenia zamek był bardzo trudny do zdobycia. Aktualnie można do niego dojść  idąc schodami - pokonując ok 1500 stopni. Zbocze jest bardzo strome, wchodzi się tam niemal pionowo. Większość trasy wiedzie przez las. Wejście zajmuje ok 45 min (pod górę). Na końcu przechodzi się przez wąski drewniany most. Przed wejściem do ruin trzeba uiścić opłatę 5 lei - warto więc zadbać by mieć przy sobie rumuńską walutę. Sam zamek wita zwiedzających manekinami nabitymi na pal, które mają przypominać o działaniach Vlada Palownika. Z ruin roztacza się piękny krajobraz na góry, tu bowiem rozpoczyna się Trasa Transfogarska, która była prawdziwym celem naszej podróży. Ale zanim napiszę o trasie Transfogarskiej, jeszcze kilka słów o historii Vlada Palownika i jego zamku w Poenari.

Zamek Poenari  był twierdzą graniczną między Transylwanią a Wołoszczyzną. Zbudowany został w XIII w przez pierwszych władców Wołoszczyzny. Z czasem  został opuszczony i popadł w ruinę. W XV odbudował go Vlad Palownik i zamek stał się jedną ze jego głównych fortec. Zamek choć użytkowany jeszcze po śmierci Vlada został zrujnowany w  XVII w, a jego część zawaliła się pod koniec XIX w wyniku obsunięcie się ziemi do rzeki. 

Zamek Draculi -Poenari


Vlad III Tepes był władcą Wołoszczyzny w XV w. Odziedziczył on przydomek po ojcu - Syn Diabła, czyli Drakula (Drăculea). Ojciec Palownika (Vlad II) był członkiem Zakonu Smoka, stąd wziął się jego przydomek „Draco” (Smok), który później przekształcono w „Dracul” (Diabeł). 

Drzewo genealogiczne Draculi - w zamku w Bran


Kolejnym przydomkiem Vlada było określenie „Palownik”, ze względu na sposób rozprawiania się z wrogiem - nabijanie na pal. Jedna z legend na temat rządów Vlada opowiada o jego zemście na szlachcie, która przyczyniła się do śmierci jego starszego brata i ojca. W Wielkanoc 1457 roku Palownik zorganizował ucztę, na którą zaprosił ważne osobistości wraz z ich rodzinami. Był to podstęp. Schwytał ich i część z nich uśmiercił nabijając na pal. Pozostałym kazał wędrować 200 km przez góry z Tirgoviste do Poienarii de Arges by tam na szczycie góry odbudować twierdzę  - zamek Poenari.

Innym z wydarzeń, które przeszło do historii to tzw. „Las Pali”. W wyniku prowadzonej wojny Turcy wkroczyli na ziemie wołoskie docierając pod Târgovişte. Tu Drakula zgotował sułtanowi powitanie w postaci długiego na 3 km i szerokiego na 1 km szpaleru nabitych na pal ponad 20 tys tureckich jeńców (liczba niepotwierdzone przez historyków). Po tym wydarzeniu Mehmed II zarządził odwrót.
Nabijanie na pal było powszechna praktyką Vlada zarówno w stosunku do wrogów jak i nielojalnych obywateli – podobno chcąc zabić większą liczbą wieśniaków popędził ich jak stado na urwiste zbocze poniżej którego ustawiony był rząd pali. Zasłynął jako okrutny władca. Po wkroczeniu Turków na ziemie wołoskie w imię obrony kraju zatruwał studnie i palił wsie robił wszystko aby wróg nie znalazł schronienia, pożywienia i wody. Legenda mówi, że lubował się w ucztowaniu pośród konających jeńców i przeciwników politycznych. Tak zrodził się mit, że Drakula żywił się krwią ludzką. 

Już za życia Vlada rozpowszechniano podobne oszczerstwa, były one początkiem powstania  czarnej legendy o Drakuli. Pod koniec piętnastego wieku zaczęły się pojawiać się utwory o krwiopijczym władcy z Rumunii. Legenda Drakuli na dobre odżyła, za sprawą Brama Stokera i jego książki "Dracula", wydanej w 1897 i trwa po dzisiejsze czasy. Powstało wiele książek i filmów inspirowanych tą historią i dziś nawet dzieci znają postać Draculi (choćby z bajki „Hotel transywlwania”).

Sam Vlad Palownik ostatecznie został zdradzony przez brata. W niewoli, a później na wygnaniu spędził 14 lat. Po przywróceniu mu tronu wołoskiego nie panował długo. Różne są wersje tego jak zginął  jedni twierdzą, że  był raniony przypadkowo w zamieszaniu przez jednego ze swoich żołnierzy w zasadzce jaką na nich urządzono, inni, że został zamordowany skrytobójczo. Podobno jego uciętą głowę, zakonserwowano w miodzie i wysłano do Konstantynopola jako dowód jego śmierci. Ciało jak głosi legenda pochowano w monasterze Snagov.

Aktualnie w monastyrze palą się świece i stoi portret Vlada. Podobno spoczywa tu pod płytą nagrobną bez żadnej inskrypcji. W ramach prowadzonych prac archeologicznych w 1931 r, okazało się, jednak że w grobie znaleziono w szkielet z czaszką a wg podań Vlad został pochowany bez głowy….

Dla mieszkańców Rumunii Vlad III Tepes był wprawdzie okrutnym władcą ale wielkim patriotą. Traktują go jak bohatera, obrońcę niepodległości Rumunii. W czerwcu w Targoviste odbywa się festyn, z inscenizacją przejazdu Vlada wraz z orszakiem przez ulice miasta oraz wieczorną rekonstrukcją bitwy a wszystko to w celu przybliżenia prawdziwej historii Vlada zwanego Draculą.

A na koniec historii Draculi klika ciekawostek, które łącza Vlada III Tepes z dyktatorem Rumunii Nicolae Czauczesku

  • Trasa Taransofagrska, której inicjatorem był Czauczesku rozpoczyna się od twierdzy Poenari
  •  willa letniskowa Ceausescu nad jeziorem Snagov ma widok na monastyr z grobem Draculi
  • Ceausescu wraz z żoną został stracony w Targoviste w pobliżu wzniesionego przez Vlada Palownika zamku 
 zbieg okoliczności?????

wtorek, 15 września 2015

Rumunia - Transylwania czyli śladami Hrabiego Drakuli – zamek Bran

Jak już wcześniej opisywałam wracając z Bułgarii postawiliśmy jechać przez Rumunię (opis drogi tu). Z tym z czym zawsze kojarzyła mi się Rumunia oprócz biedy (o tym napisze innym razem) to historia hrabiego Drakulii. Podróż przez ten kraj nie mogła się więc obyć przez wizyty na słynnym zamku Vlada Palownika, czyli pierwowzoru słynnego wampira. Tak więc w naszej podróży kierowaliśmy się na miejscowość Bran, w której mieści się największa atrakcja turystyczna Rumunii. 

Zamek Draculi BRAN
 
Wcześniej czytałam trochę o zamku i miejscowości Bran i szczerze powiedziawszy czułam się trochę zawiedziona, bo poza samym targiem pod zamkiem, wielu śladów Draculi nie widziałam. Przejeżdżaliśmy wprawdzie a nie przechodziliśmy przez miasto, ale patrząc z okien samochodu miałam wrażenie, że legenda przez miasto nie została wcale wykorzystana. Miasteczko, jak każde inne, którego wyróżnikiem jest jedynie ogromna baza noclegowa (nie wiem jak kształtują się tam ceny, my nocowaliśmy w Predeal).

Ze względu na ograniczenia czasowe nie byliśmy w nawiedzonym domu, ale byliśmy w  zamku. Sam zamek pięknie się prezentuje na białej skale. Wystawa , która jest w środku nie ma jednak wiele wspólnego z historią Vlada Palownika (który prawdopodobnie nigdy tam nie był, albo był bardzo krótko). Są tam piękne meble, stroje, broń ale historycznie związane są raczej z królową Marią, której zamek był letnią rezydencją, a nie Draculą. Zamek w środku przypomina ciasny labirynt z dużą ilością wąskich, krętych schodów i ciekawostką jest dla mnie, jak można było sprawnie poruszać się po nim w życiu codziennym.

Zemke Drakuli BRAN
 
Jadąc do Bran miałam świadomość, że tamtejszy zamek, któremu sławę przyniosła powieść B. Stokera jest jedynie odpowiedzią na potrzeby turystów (choć akcja książki chyba nie rozgrywa się dokładnie tu). Zamek ten, jednak tak  obrósł w legendę, że choćby z tego względu będąc w Rumunii nie sposób go pominąć. Zamek warto zobaczyć również ze względu na jego architekturę.

Kasy do zakupu biletów są otwierane o godz. 9.00. Zupełnie przypadkiem byliśmy tam ok 8.45 i już stała kolejka. Gdy wychodziliśmy z zamku po ok godzinie, kolejka do kas była trzy razy dłuższa niż ta w której staliśmy a w samym zamku też utworzył się sznurek ludzi do wejścia. Jeżeli ktoś planuje wizytę w zamku w Bran warto być tam przed godz. 9.00.

Koszt biletu dla osoby dorosłej 30 lej, dla dziecka w wieku szkolnym 7 lej, młodsze dzieci wchodzą za darmo. Można robić zdjęcia (w ramach opłaty za bilet), jeżeli ktoś chce filmować musi dopłacić 20 lej. Przelicznik 1 lej = ok 1 zł.

Zamek Draculi BRAN

 Myślę, że będąc w Rumunii warto odwiedzić Bran, wcześniej jednak lepiej zapoznać się z jego prawdziwą historią, by nie czuć rozczarowania.


Historia zamku w Bran
Pierwszy drewniany zamek obronny zbudowali tu Krzyżacy w 1212 (jednym z eksponatów na wystawie w zamku jest właśnie strój krzyżacki). Murowany zamek powstał w XIV jako warownia broniąca szlaku handlowego przed Turkami. W XVII w zamek spłonął od uderzenia pioruna. Zamek był wielokrotnie przebudowywany. Przez większość czasu stanowił własności mieszczan braszowskich. W 1921 r podarowali oni zamek królowej Marii, żonie króla Rumuni – Ferdynanda. Do roku 1947 mieściła się tu letnia rezydencja królowej, która zamek przebudowała i unowocześniła (m.in. zamontowano windę i kabiny telefoniczne). Później zamek przejęły władze komunistyczne. Budowla zaczęła poupadać. W 1956 roku, po remoncie przekształcono go na muzeum i otwarto dla zwiedzających. 

 
Zamek Draculi BRAN


O ile zamek w Bran jest największą atrakcją Rumunii identyfikowaną z Draculą, to w rzeczywistości zamkiem, z którym faktycznie związana jest historia Vlada Palownika jest zamek Poenari, o którym napiszę w kolejnym poście.


piątek, 11 września 2015

Bułgaria – plaże i wybrzeże


Może z tym co napisze ktoś się nie zgodzi, uważam jednak, że w Bułgarii nie ma co zwiedzać. Poza starożytnym miastem Nessebar i  najstarszym miastem bułgarskiego wybrzeża - Sozopolem, nie ma tu większych atrakcji turystycznych. Nawet biura podroży na siłę próbują znaleźć tematy na wycieczki fakultatywne - obok wieczoru bułgarskiego proponują jeep safari w górach, czy rejs statkiem po rzece Ropotamo lub morzu a i tak chyba najciekawsza z ich oferty jest wycieczka do Istambułu. Bułgaria w stosunku do sąsiadującej Turcji w zakresie zabytków i atrakcji turystycznych niewiele może nam zaoferować.

Ciekawe są na pewno cerkwie często z zabytkowymi ikonami, ale jadąc do Bułgarii należy się raczej nastawić na podziwianie piękna wybrzeża niż architektury. Największą atrakcją Bułgarii są właśnie plaże i morze. Jadąc wzdłuż wybrzeża odnajdujemy piękne zakątki ale również poznajemy warunki życia, które zasadniczo różnią się od tych w kurortach. Bułgaria oferuje nam głównie wypoczynek nad morzem w fantastycznych warunkach – ciepłej wody, delikatnego piasku i gorącego słońca. 

Bułgaria  cerkiew nad Morzem Czarnym

Przejechaliśmy fragment wybrzeża Bułgarii od Burgas w kierunku południowym i widzieliśmy wiele urokliwych miejsc. Wybrzeże Bułgarii jest piękne. Są to  większe i mniejsze zatoczki. Niektóre skaliste inne piaszczyste. Piaszczyste plaże mają ciemny piasek i dużo muszelek. Przy wejściu do wody nie ma kamieni (w porównaniu do Bałtyku), chyba że wchodzimy do wody  bezpośrednio przy skałach. Morze jest niezwykle ciepłe a w miejscu w którym byliśmy długo było płytkie więc bezpieczne dla dzieci.

Pierwszy raz widziałam tu olbrzymie meduzy. Gdy morze wyrzucało je na brzeg ratownicy zbierali je do worków. Na płytkiej wodzie, gdzie kąpali się ludzie nie było ich wiele i były atrakcją ale po wypłynięciu poza boje np. rowerkiem wodnym było ich dużo i można było podziwiać ich piękne kolory. Nurkując w morzu z maską można było podziwiać kraby, rybki zwłaszcza blisko skalnych brzegów porośniętych roślinnością można było spotkać ciekawe okazy (a nie było tam wcale głęboko!)

Meduza w Morzu Czarnym



Krab - Morze Czarne

Na plaży obnośni handlarze sprzedają głównie gotowaną kukurydzę (po 2 lewy), funkcjonują tam też beach bary, w których można coś zjeść. Na większych plażach są wypożyczalnie sprzętu wodnego . Oferują wypożyczenie rowerków czy jazdę na bananie za 10-15 lewa.  Można też popływać na windsurfingu (było całkiem sporo miłośników tego sportu), ale wykupienie lekcji nie jest tanie-  150 lewów za godzinę.  
 
Bułgaria windsurfing
 
Plaże w Bułgarii teoretycznie są publiczne, niestety duże ich powierzchnie są rezerwowane przez  hotele, które ustawiają tam swoje leżaki i parasolki. Jest to dla mnie dziwna sytuacja, bo goście hotelowi płacą za parasolki i leżaki na plaży hotelowej nawet opcji „all inclusive”. Czasami obsługa hotelowa próbuje przeganiać innych plażowiczów rozkładających się przed strefą wyznaczoną dla hotelu (bliżej morza) choć moim zdaniem nie mają do tego prawa.  Zawsze można jednak znaleźć miejsce w strefie publicznej, nawet blisko morza. Można też wykupić leżak i parasolkę w płatnej strefie publicznej - komplet 2 leżaków i parasola to koszt 10 lewów.

W większości przypadków plaże są strzeżone i ratownicy bardzo pilnują kąpiących się zwłaszcza gdy pojawiają się fale. Same plaże różnią się od siebie dlatego warto je zobaczyć i wybrać tą najodpowiedniejszą dla siebie. Oprócz piaszczystych plaż jest wiele skalistych zatoczek, które również znajdują swoich amatorów.

Bułgaria - zatoczka